Dziś sprawozdanie z naszego
spotkania piszę na bieżąco z Pizzy Hut na placu Bankowym. Tym razem jesteśmy w
komplecie i prawie wszystkim udało się przeczytać wybraną pozycję (oczywiście
tę po zmianie czyli "Frankenstein" Mary Shelley).
Dyskusja była ożywiona,
ponieważ książka nas mocno poruszyła. Jej tematyka świetnie wpisuje się w nasze
czasy pod względem rozważań etycznych, filozoficznych i moralnych w obszarze współczesnej
nauki szczególnie modyfikacji genetycznych.
Książka napisana przyjaznym językiem (brawa dla tłumacza), choć jedna z nas stwierdziła, że przebrnięcie przez cztery listy Waltona było dość nużące.
Zgodnie stwierdziłyśmy, że większość ekranizacji wypaczyła książkę nie oddając jej fabuły, tak więc początkowo odczuwałyśmy szok związany z starciem tych dwóch obrazów w naszych umysłach.
Postać samego Frankensteina – żałosnego, słabego, roztkliwiającego się nad sobą człowieczka, który powziął chorobliwą myśl o przezwyciężeniu śmierci a kiedy dokonał swego dzieła nie wziął za nie odpowiedzialności. Przez wszystkie strony powieści popada z jednej skrajności w drugą - albo w chorobę nerwową albo w opętanie chęcią zemsty. Całą wina za zniszczenie swojego spokojnego i szczęśliwego życia obarcza stworzenie, które powołał do życia i ani razu nie przyjdzie mu do głowy, że jako „stwórca” miał wobec niego obowiązki, których nie wypełnił. Odwrócił się od niego, nie udzielił pomocy, wsparcia, akceptacji, odmówił mu prawa do poznania siebie i życia. Jest oczywistym, że był jedną z przyczyn (najistotniejszą) zachowania tej istoty. Stworzył ją w taki sposób, aby absorbowała wiedzę, co czyniła szybko i z ochotą, jednak bez przewodnika, bez nauczyciela, bez opiekuna spotkało ją tylko odrzucenie. Pojawia się tu oczywiste pytanie jakie miał prawo decydować o „stworzeniu” jednej istoty i odmowie „stworzenia” drugiej? Dlaczego nie stawił czoła istocie, którą powołał do życia, tylko chował się w mrokach choroby, dlaczego w swej naiwności nie pomyślał, że poślubienie Elżbiety nie sprowadzi śmierci na niego tylko na nią?
Książka napisana przyjaznym językiem (brawa dla tłumacza), choć jedna z nas stwierdziła, że przebrnięcie przez cztery listy Waltona było dość nużące.
Zgodnie stwierdziłyśmy, że większość ekranizacji wypaczyła książkę nie oddając jej fabuły, tak więc początkowo odczuwałyśmy szok związany z starciem tych dwóch obrazów w naszych umysłach.
Postać samego Frankensteina – żałosnego, słabego, roztkliwiającego się nad sobą człowieczka, który powziął chorobliwą myśl o przezwyciężeniu śmierci a kiedy dokonał swego dzieła nie wziął za nie odpowiedzialności. Przez wszystkie strony powieści popada z jednej skrajności w drugą - albo w chorobę nerwową albo w opętanie chęcią zemsty. Całą wina za zniszczenie swojego spokojnego i szczęśliwego życia obarcza stworzenie, które powołał do życia i ani razu nie przyjdzie mu do głowy, że jako „stwórca” miał wobec niego obowiązki, których nie wypełnił. Odwrócił się od niego, nie udzielił pomocy, wsparcia, akceptacji, odmówił mu prawa do poznania siebie i życia. Jest oczywistym, że był jedną z przyczyn (najistotniejszą) zachowania tej istoty. Stworzył ją w taki sposób, aby absorbowała wiedzę, co czyniła szybko i z ochotą, jednak bez przewodnika, bez nauczyciela, bez opiekuna spotkało ją tylko odrzucenie. Pojawia się tu oczywiste pytanie jakie miał prawo decydować o „stworzeniu” jednej istoty i odmowie „stworzenia” drugiej? Dlaczego nie stawił czoła istocie, którą powołał do życia, tylko chował się w mrokach choroby, dlaczego w swej naiwności nie pomyślał, że poślubienie Elżbiety nie sprowadzi śmierci na niego tylko na nią?
Zdecydowanie utwór godny
polecenia, doskonale wpisuje się w naszą rzeczywistość, zmusza do przemyśleń, wzbudza wiele pytań i kontrowersji - cały Klub był zdecydowanie na TAK.